Tak, tak, to właśnie dzisiaj, w dniu poświęconemu świętemu Hieronimowi, uznawanemu za patrona tłumaczy, obchodzimy to szczególne święto. Ja też świętuję i składam serdeczne życzenia wszystkim kolegom z branży, Wam natomiast opowiem, jak to się z tymi tłumaczeniami u mnie zaczęło. Kawa już jest, można zaczynać.
Ostatnio, zupełnie przez przypadek na jednym z forów dla tłumaczy trafiłam na książkę Nory Gal Слово живое и мёртвое (Słowo żywe i martwe) o kulisach dobrego tłumaczenia. Komu cierpnie skóra na hasło „teoria przekładu”, niech mimo wszystko przeczyta dalej – ja miałam zupełnie podobne skojarzenia, dopóki nie zaczęłam czytać wstępu do wspomnianej publikacji. A potem już nie mogłam oderwać wzroku od kolejnych akapitów.
Dzisiaj czytałam bardzo ciekawy tekst na blogu FRANG o nauce języka angielskiego i francuskiego o najczęściej popełnianych błędach przez rekruterów podczas kontaktów z kandydatami na dane stanowisko. To zainspirowało mnie do kolejnej refleksji odnośnie kontaktów tłumacza z klientami. I nie chodzi tu bynajmniej o użalanie się, ale poszukiwanie sposobów jak taki problem rozwiązać z pozytywnym skutkiem dla obu stron.
To jest jedno z zasadniczych pytań, przed którym staje osoba zaczynająca swoją przygodę z tłumaczeniami. Nie da się na nie jednoznacznie odpowiedzieć, bo takie wyceny to często sprawa mocno indywidualna, ale kilka poniższych wskazówek na pewno wam w tym pomoże.
Podczas porannego buszowania po internecie, w jednej z grup dla tłumaczy na Facebooku trafiłam na bardzo ciekawą dyskusję, zapoczątkowaną niewinnym pytaniem czy zajmujemy się czymś jeszcze zawodowo oprócz tłumaczeń? I się zaczęło.
Wulgaryzmy – któż ich nie zna; mogą być mniej lub bardziej wymyślne, ale jedno jest pewne – są nieodłączną częścią języka i podlegają jego różnym procesom.