Tłumacz czy Google Translate?

Tytuł nieco przewrotny, bo i zagadnienie przewrotne – to tak ja by się rozwodzić, które piwo bardziej smakuje. Wiadomo – rzecz i smaku, i potrzeb. Podobnie jest z tłumaczeniami – i choć zawodowi tłumacze mogą się tu oburzać, wcale nie zamierzam potępiać tłumaczenia maszynowego.

Jak rynek usług translatorskich długi i szeroki, każdy może znaleźć coś dla siebie i na swoją kieszeń. Oczywiście, wypadałoby też mieć pewną świadomość, że tanio nie równia się dobrze etc. – sami wiecie. Tak jak na poniższej grafice (do źródła niestety nie udało mi się dotrzeć, więc jak ktoś się poczuwa do praw autorskich, to zamieszczę link):

wycena zlecenia

Czasem jednak chyba nie warto rozdzierać szat nad psuciem rynku i upadkiem etosu tłumacza, tylko poszukać dla siebie miejsca – wszak wystarczy go dla wszystkich. I dotyczy to zarówno zleceniodawców, jak i zleceniobiorców.

 .

Profesjonalne tłumaczenia

Kiedy potrzebujemy przetłumaczyć dokument, specyfikację techniczną czy treść na stronę firmy, wypada, żeby to było zrobione dobrze. Po pierwsze, żeby innych nie wprowadzać błąd (wyobraźcie sobie błędnie przetłumaczoną nazwę choroby w karcie pacjenta…), a pod drugie, żeby dbać o swój zawodowy wizerunek.

Tłumacza, który profesjonalnie wykona taką usługę z pewnością znajdziemy. Inną kwestią jest stawka, która różnie może się kształtować w zależności od wiedzy i doświadczenia zleceniobiorcy (a zawodowcy się cenią i słusznie, o czym już pisałam. Wpisy dla chętnych tutaj i tutaj).

 .

„Półprofesjonalne” tłumaczenia

Schodzimy niżej – kto powiedział, że nie ma takich tłumaczy, jak i amatorów na takie tłumaczenia? Są, a jakże! Skoro ktoś potrzebuje tłumaczenia na angielski listu do koleżanki z wakacji, niekoniecznie pójdzie do tłumacza z długoletnim doświadczeniem, ale może zdecyduje się na tańszą usługę. W końcu jakość takiego tłumaczenia nie musi być najwyższa, skoro ma pełnić jedynie funkcję informacyjną. A może komuś po prostu takie tłumaczenie wystarczy.

Inna kwestia to ta, że rynek tłumaczeń rozszerzył nam się w sposób naturalny – jeszcze na początku lat 90. biegła znajomość języka obcego była rarytasem, podczas gdy otwarcie granic (tych geograficznych i tych w głowach), migracje oraz podróże spowodowały, że to elitarne grono zmieniło swój charakter i teraz prawie każdy jakoś tam mówi po angielsku, niemiecku czy francusku. To też wywołuje przeświadczenie, że większość z nas jest w stanie sobie poradzić z tłumaczeniem niektórych tekstów, a ponieważ możemy się porozumieć posiadając jako taką znajomość języka, możemy nie czuć potrzeby inwestowania w droższe tłumaczenia, bo pojęcie  „jakości” może nie być dla nas aż tak istotne.

 .

Tłumaczenie maszynowe

albo po prostu coś w stylu „Google mi to przetłumaczy”, bo faktycznie dla części z nas ten rodzaj tłumaczenia kojarzy się głównie ze znanym produktem tej firmy.

Chcemy przetłumaczyć coś na własne potrzeby – ot, fragment artykułu, e-mail, który otrzymaliśmy, czy przyspieszyć proces tłumaczenia tekstu, który potem poprawimy stylistycznie? A dlaczego by nie, w końcu jest to szybkie i przede wszystkim bezpłatne rozwiązanie, które pozwoli zaoszczędzić nam czas i koszty. Oczywiście, z całą świadomością jakości tak przetłumaczonego tekstu (chociaż… spotkałam się z przypadkiem, że pewne biuro tłumaczeń przetłumaczyło pewnej restauracji ulotki właśnie w taki sposób, o czym klient dowiedział się od… zagranicznych gości. Smutne).

W przypadku tłumaczenia maszynowego ważny jest charakter tekstów – te specjalistyczne czy literackie mogą okazać się zbyt trudne, ale już takie o bardziej ogólnym charakterze niekoniecznie.

Na to tłumaczenie elektronik pokręciłby nosem, bo słownictwo specjalistyczne jest niepoprawnie przetłumaczone:

Google translate

Ale z kolei taki przekład specjalnie mnie nie oburza (ok, może nie zamieściłabym takiego tekstu na swoim blogu) – jest w miarę czytelny i raczej przeciętny odbiorca nie miałby problemu z jego zrozumieniem (nawet są przecinki!):

Google translate

.

Podsumowanie

Powyższa klasyfikacja tłumaczeń działa jeśli stosujemy zasadę decorum. Jeśli nie, no cóż… możemy otwierać puszkę widelcem, grać w siatkówkę w sandałach albo tłumaczyć maszynowo ofertę dla zagranicznego klienta. Wolny rynek 😉