Bob Marley

Co robię, kiedy nie tłumaczę?

Podczas porannego buszowania po internecie, w jednej z grup dla tłumaczy na Facebooku trafiłam na bardzo ciekawą dyskusję, zapoczątkowaną niewinnym pytaniem czy zajmujemy się czymś jeszcze zawodowo oprócz tłumaczeń? I się zaczęło.

Odpowiedzi były przeróżne – szydełkowanie, prowadzenie sklepu internetowego, praca w szpitalu, w oddziale marketingu, a nawet hodowla koni. Oprócz tego, oczywiście, pojawiły się zajęcia będące konsekwencją pracy z językiem, a więc korepetycje, korekty tekstów, praca na uczelni czy w szkole językowej.

Oczywiście, łączenie różnych zajęć nie jest tylko specjalnością tłumaczy, ale myślę, że bardzo pozytywnie świadczy o tej grupie zawodowej – mamy szerokie horyzonty, chcemy stale się uczyć, wiele rzeczy nas interesuje.

Tutaj też chciałabym stanąć trochę w obronie „humanistów” (mianem których, nota bene, określa się m.in. osoby, które nie lubią matematyki, co jest dość krzywdzące i niezgodnie z prawdą), na których ciągle jest nagonka, że są nieżyciowi i nieogarnięci. Wspomniany wątek jest wyraźnym dowodem, że w życiu można robić wiele fajnych rzeczy, mieć z tego satysfakcję i pieniądze, a dyplom uczelni humanistycznej wcale nie jest kulą u nogi (oczywiście, tłumaczami są nie tylko filolodzy, ale również specjaliści ze ścisłych i przyrodniczych dziedzin wiedzy – na wszelki wypadek, gdyby ktoś chciał wszystkim tłumaczom przypiąć etykietkę „humanisty”. Chociaż humanistą można być i po studiach technicznych, jeśli weźmiemy pod uwagę szersze znaczenie tego słowa).

Przyczyn, dla których zajmujemy się nie tylko tłumaczeniami, może być wiele. Jedną z najważniejszych są kwestie finansowe – im więcej umiesz, tym więcej posiadasz kwalifikacji i jesteś konkurencyjny na rynku pracy. Jasna sprawa. Ciągle chcesz się czegoś uczyć i wiele rzeczy Cię interesuje. Owszem, można się skupić na jednej dziedzinie wiedzy i nieustannie ją eksplorować, można też poprzestać na pewnym ustalonym poziomie umiejętności i być specjalistą  w kilku różnych tematykach. Pewnie powodów jest więcej (jestem ich bardzo ciekawa, więc jak macie jakieś sugestie, koniecznie się nimi podzielcie).

Jeszcze w czasie moich studiów filologicznych stwierdziłam, że o ile tłumaczenia pisemne (bo z takimi mam styczność) to świetny trening dla mózgu, a przy tym praca ze słowem zawsze sprawiała mi frajdę, o tyle dość szybko stwierdziłam, że z czegoś żyć trzeba, a kokosów jako początkujący tłumacz na pewno nie zarobię.

Na 3 roku studiów pracowałam na pół etatu, od 4 już na cały etat. I tak zostało. Po godzinach tłumaczenia, „w godzinach” studia i praca zawodowa oraz zdobywanie kwalifikacji w innych dziedzinach. Pracowałam w dziale administracji, logistyki i PR, ale w końcu padło na marketing i to w tej dziedzinie zaczęłam się rozwijać; aktualnie zawodowo zajmuję się pozycjonowaniem i optymalizacją stron internetowych. Od 2012 roku, kiedy pracowałam z mężem przez rok na Spitsbergenie, w moim życiu zawodowym pojawił się wątek związany z edukacją. Przez 3 lata pracowałam w projekcie Eduscience; obecnie zdarza mi się prowadzić warsztaty i zajęcia dla dzieci.

Kiedy już trochę tego doświadczenia się zebrało, stwierdziłam, że może więcej podziałam jako tłumacz. Pojawiło się więcej zleceń, bo sama zaczęłam ich szukać. W końcu jednak stwierdziłam – siedzenie dzień w dzień przed komputerem to nie dla mnie; potrzebuję wyzwań i kontaktu z ludźmi. I tak już zostało – tłumaczenia nie są moją główną działalnością zawodową, ale przyjemną odskocznią, kontaktem z językiem, który uwielbiam.

Aktualnie pracuję tutaj i choć niektórzy malowniczo nazywają to „dziurą w życiorysie”, nie zamieniłabym tego miejsca pracy na żadne inne. Co będzie po powrocie? Jeszcze nie wiem, pewnie wiele ciekawych rzeczy się wydarzy. Ale z tłumaczeń na pewno nie zrezygnuję 😉