„Awruk” i tłumaczenie wulgaryzmów

Wulgaryzmy – któż ich nie zna; mogą być mniej lub bardziej wymyślne, ale jedno jest pewne – są nieodłączną częścią języka i podlegają jego różnym procesom.

Ich ekspresywne nacechowanie służy wyrażeniu rozmaitych emocji i i postaw oraz, pomijając tutaj kwestie kultury osobistej, może być mniej lub bardziej charakterystyczne dla różnych grup społecznych czy narodowościowych.

Kiedyś w czasie studiów zachciało mi się przez rok uczyć czeskiego – ot, uwielbiam czeskie kino, języki słowiańskie, więc pomyślałam sobie, że umiejętność chociażby przedstawienia się w tym języku byłaby z mojego punktu widzenia dość cenna.

Na jednych z pierwszych zajęć ktoś nieśmiało zasugerował, że skoro już uczymy się podstawowych zwrotów, to może by tak poznać parę podstawowych przekleństw? Lektorka z chęcią na to przystała – w końcu studia filologiczne służą pogłębieniu wiedzy językowej, a wulgaryzmy to jakby nie było niekiedy podstawowy element komunikacji. Na nasze szczęście żadnemu szacownemu profesorowi nie przyszło do głowy zajrzeć wtedy do sali, w której mieliśmy zajęcia, więc w spokoju ducha mogliśmy tę wiedzę przyswajać (inna sprawa, że już dziś może niekoniecznie prawidłowo się przedstawię po czesku, ale za to tamte słowa wszystkie pamiętam. Dziwne.)

Natomiast na lektoracie języka rosyjskiego już takiego szczęścia nie miałam – wszyscy mówiliśmy językiem Puszkina, jakby zapominając, że kiedyś się wyjdzie do ludzi i trzeba będzie zagadać do kogoś na imprezie albo ponarzekać na polityków.

Jako użytkownik języka, filolog i odbiorca wielu różnych tłumaczeń (czy to filmowych, czy książkowych) boleję nad tą nadmierną pruderią w przekładzie „wyrazów powszechnie uważanych za wulgarne” – dzieła tracą przez to na ekspresywności i charakterze.

Dlatego też kiedy myślę o większości tłumaczeń filmowych, które słyszę w kinie, przychodzi mi do głowy znany skecz z Maciejem Stuhrem:

Smutno mi się robi, kiedy myślę o tym, ile tracą takie filmy jak np. „Przekręt” Guy’a Ritchiego, w których tłumaczeniu „łobuz” i „drań” to jedne z bardziej nacechowanych określeń.

Na szczęście internet ze swoim swobodnym podejściem do ogłady językowej stanowi tutaj pewnego rodzaju asylum i ratuje odbiór wielu różnych treści.

Skoro więc tyle się mówi o wierności w przekładzie, stąd nagle ta niezrozumiała powściągliwość u wielu tłumaczy? A szkoda, bo mogłoby być naprawdę ciekawie – tutaj pozwolę sobie zacytować fragment książki Wojciecha Orlińskiego „Co to są sepulki? Wszystko o Lemie”, którą sobie podczytuję w tramwaju w drodze do pracy, a w której właśnie taki smaczek translatorski został opisany:

„(…) Okrzyk bojowy rodu Selektrytów, stanowiący zarazem wyrafinowaną pułapkę na tłumaczy Lema, zastawioną na samym początku Bajek robotów w opowiadaniu jak Erg Samowzbudnik bladawca pokonał. Pułapkę tę skrywa pozornie niewinne zdanie: „Dosyć, że Triody znikły, ledwo Awruk! krzyknąć zdołał, słowo ulubione, zawołanie bitewne narodu”. Co znaczy to słowo odczytane od tyłu, nie trzeba wyjaśniać żadnemu dorosłemu Polakowi, u nas również jest to ukochany okrzyk bojowy.

Spośród wszystkich tłumaczy Lema jednak jeden tylko, Michael Kandel, stanął na wysokości zadania, tłumacząc to tickuf! Reszta najwyraźniej nie doszukała się w nim ukrytego znaczenia i albo zostawiła „awruka” bez przekładu, albo, co gorsza, wymyślała własne dziwne twory.”

Bardzo smaczne. Czytałabym. A Wy?